Ja Inko trzymam kciuki zeby te wszystkie dolegliwosci neurologiczne i zasdnicze ustapily jak najzybciej. I zebys nie tracila tego spokoju jaki dotad bil z Twoich postow (spokoju mimo wszytsko). Sciskam i pozdrawiam mocno
_________________ *Jedno tylko jest w tym dobre - rzuciłam palenie*
Dawno tu nie zaglądałam, dziękuję Wam za odwiedziny.
U mnie wreszcie całkiem nieźle. Miałam po kolei kilka infekcji, teraz - dzięki silnym antybiotykom i wziewnym sterydom - jakoś z tego wychodzę.
Dużo kaszlałam, i jednocześnie, ponieważ kaszel = ból, automatycznie hamowałam kaszel. No więc się dusiłam.
Bolało coraz bardziej, jakby mi żebra połamali. Śmieszna była lekarka pierwszego kontaktu. Zapisując leki powiedziała: "te wziewne są dobre - dopóki pani jeszcze może głębiej oddychać".
Jednak ból się zmniejszał i doszłam własnym rozumem, że to problem naświetlanego rok temu płuca. Ono było sztywne jakby z tektury, aż wreszcie jakoś sie "uczynniło", i mogłam zacząć normalniej kaszleć.
Jednak moja sytuacja nie jest najlepsza. Onkolog określił, rak się "ustabilizował" i ma długość ok. 5 cm. Wyników badań - jak zwykle - nie pokazał. We wrześniu kolejna tomografia i wizyta.
Podczas problemów infekcyjnych stały lekki ból z przodu pod żebrem wzbogacił się o podobny ból na plecach (symetrycznie).
Poza tym, co jest przykre dla mnie - ekstrawertyczki, muszę prowadzić życie samotnika (coby czegoś nie złapać). Wyjątek - to warsztaty Simontona, na które regularnie dojeżdżam mężem (tj. on jako kierowca).
Ale i tak zysków z choroby mam więcej niż strat (kosztów).
Mam pytanie, trochę mi głupio, że niepokoję, bo nie wiem, czy ważne. Choć w mojej optyce bardzo pilne.
Byłam teraz 4 dni na Mazurach. Z mężem. Po podróży samochodem przenieśliśmy się na łódkę. Następnego dnia rano, odkaszlując, zobaczyłam na chustce krew. Ponieważ lało równo dwa dni , więc siedzieliśmy w kabinie, jakby co, mąż mnie obsługiwał. Mierzyłam stale gorączkę, bo ta od czasu infekcji zaczęła wariować. Było między 36,5 a 38 C.
Przedwczoraj od połowy dnia i wczoraj było prześlicznie. Trochę siedziałam przy sterze, głównie na pokładzie. Byłam tez na wolniutkim spacerze z odpoczynkami (w sumie 3 km). I znowu dziś rano krew. Więcej, jak na początku. I ponad 38 C. Wróciliśmy do domu. Teraz (g. 22) właściwie przy każdym odkrztuszaniu krew - świeża, czerwona).
Pytanie: czy mam dzwonić do CO do swojego lekarza? Bo wizytę mam wyznaczona dopiero we wrześniu po kolejnej tomografii. Czy iść gdzieś prywatnie? Czy zlekceważyć sprawę?
Piszę równocześnie na PW i w moim temacie (Wznowa - rak płuc), bo asekurancko myślę, że tak mogę być szybciej dostrzeżona i ew. otrzymać odpowiedź.
Pozdrawiam serdecznie i proooszę
JaInka
PS Jusiu - bardzo dziękuje za zainteresowanie. Dlaczego nie pokazuje wyników? Nie wiem. najpierw bardziej naciskałam, potem coraz słabiej. Myślę, że nie do końca chcę wszystko wiedzieć.
Naprawdę jestem wdzięczna za błyskawiczną reakcję.
Będę próbować dzwonić dziś do CO, choć nie jest to prosta sprawa. Sam szpital to właściwie olbrzymi kombinat. Lekarz prowadzący na pewno mnie nie kojarzy, więc zanim sprawdzi moje dane w sieci... Czy znajdzie na to czas?
No, ale bez nakręcania i projekcji.
Faktycznie kontakt z prowadzącym onkologiem jest najsłuszniejszy. W dalszym ciągu odchrząkuję krwią, a oni mają swoje procedury i możliwości, których prywatny lekarz nie ma. No i co ja powiedziałabym prywatnemu, jak nie mam, a nawet nie znam, wyników kolejnych tomografii.
Dziękuję raz jeszcze.
[ Dodano: 2009-06-17, 13:32 ]
He, he - załatwiłam sprawę w 5 min., dwoma telefonami. Wprawdzie mężem. Moja asertywność zawsze była kiepska, a kiedy źle się czuję, to wyłazi ze mnie wyjątkowa oferma.
Mam się stawić jutro o 7, 30 w CO. Od razu na oddziale. Zobaczymy, co będzie...
Lekarz posłuchał, obejrzał, dał skierowanie na rtg cito - potem jakaś kroplówka na krzepnięcie - i w poniedziałek (czyli jutro) bronchoskopia już na oddziale brachyterapii.
Nie do końca wiem, co mnie czeka dalej.
A dziś po południu wystąpiły wyraźnie (przedtem tylko takie zwiastuny) zawroty głowy.
Nie gdybajmy. Najważniejsza jest szybka reakcja, sprawne i kompetentne działanie. Jesteś we właściwych rękach.
Co do zawrotów głowy - czy mogłabyś przypomnieć kiedy miałaś wykonywaną TK głowy? Być może warto byłoby to badanie wykonać, korzystając z hospitalizacji.
Daj proszę znać gdy będzie coś wiadomo i będziesz miała taką możliwość.
pozdrawiam cieplutko i rozumiem Twoje obawy. Masz jednak fachową opiekę i myślę, że zostanie Ci udzielona właściwa pomoc.
ściskam.
ej, hej. Byłam trzy dni na oddziale brachyterapii. Od początku byłam traktowana jak jakaś królowa, z wielką uwaga, życzliwością, pełnym znieczulaniem tu i ówdzie (nawet dostałam żel znieczulający do nosa, przez który miała przechodzić rurka do bronchoskopii. Wcześniej chyba nowoczesny "głupi jaś" w formie inhalacji. Bylo mi świetnie, żartowałam - ale nogi mi się plątały i musiałam mieć pomoc w dodatciu do wózka. Na bloku operacyjnym także śmichy-chichy, aż urwał mi się film. Ocknęłam sie przy wyjmowaniu rurki, po załadowaniu "ładunku" do pluca - tak dokładnie to nie wiem, rozumiem, że to naświetlanie punktowe.
Ewidentnie dalej mam objawy mieszane kaca z ubzdryngoleniem. Ale... Ale gdy przyszedł wczoraj mąż po mnie, to lekarka powiedziała o konieczność zadbania o mnie, "bo te objawy histeryczne". Zdumiałam się mocno, mąż również. Okazało się, że jest taki wpis w karcie przez nieznanego mi lekarza, gdy odmówił zrobienia bronchoskopii (bo na cito, bo mnie nie zna, bo jestem bezczelna - to fakt, bywam), a ogólnie był już wściekły i zmęczony.
W sumie mi się opłaciło (badanie i zabieg za jednym zamachem, w dodatku w pełnym znieczuleniu i full życzliwości). Ale boję się trochę konsekwencji na przyszłość, np. odmowy przyjęcia do nowych badań leków albo ignorowanie objawów przez lekarza prowadzącego. Fakt, ze sama słyszałam, jak mój onkolog się "bożył do telefonu, że histeryczka nie jestem, zapisując mnie na tę brachyterapię.
Poskarżyłam się mojej psychoonkolożce: też zdumiona histerycznością. Bo ja jestem przekonana, a ona "wie na pewno", że ja zwykła neurotyczka po prostu, choć mocno zdyscyplinowana i mająca przepracowane wiele spraw z racji zawodu - psychoterapii właśnie.
Ale ja nie o tym. Widzę, jak zaczynam się rozpisywać od Annasza do Kajfasza, bałagani mi się przekaz, bo i bajzel w środku. Sorry.
Mam przrewę kilkudniowa w pracy, więc pogrzebałam w googlu na temat brachykardii. I znalazłam pożądny artykuł mojego prowadzącego lekarza na temat leczenia paliatywnego płaskonabłonkowego niedrobnokomórkowego raka płuc za pomocą brachyterapii.
Ruszyło mnie sformułowanie: paliatywne leczenie. Wcześniej jednak miałam wrażenie leczenia. Tj. zdefiniowałam sobie cel, żeby z choroby śmiertelnej przejść na etap leczenia chory przewlekłej i czekać na te wielkie amerykańskie pieniądze na badania - żeby móc przedłużać życie i trzymać jakiś (niezły) komfort.
Pomyślałam sobie jeszcze o dwóch sprawach. Pierwsza - to czy nie warto zrobić sobie prywatnie tomografii głowy, skoro zawroty się nasilają, a jako "histeryczka" wstydze sie prosić o skierowanie. I druga - że chyba wkleję sobie z poprzedniego forum swoje postu, żeby wszystko było w jednym miejscu, bo pewno mąż i synowie będą chcieli.
Czuję się od paru dni z godziny na godzinę coraz lepiej. Widocznie ta brachyterapia dała mi w kość, a teraz przechodzi. Zostało mi tylko już chyba na stale pokaszliwanie i chrząkanie. Więc mąż ostatnio nazywa mnie nie Inką, tylko "Grażyną Chrząkałą". Podoba mi się.
Ale, ale... Od przedwczoraj chodzę sobie "w skowronkach". Bo poczytałam sobie na forum o kacheksji.
Od długiego czasu mam wrażenie, że jakoś nie pasuję do grona pacjentów onkologicznych, szczególnie płucnych. Że nie tylko inaczej wyglądam (ja - kwitnąco, oni - wręcz przeciwnie), ale i funkcjonuję psychicznie (bez cierpienia, lęku, rozpaczy, depresji itp., czasem jedynie z dołami).
Jak zrozumiałam, to kacheksja jest główną przyczyna śmierci, a przynajmniej bardzo ją przyspiesza.
Ja tam żadnej kacheksji nie mam i nie miałam (no może na samym początku, jak godziłam się ze śmiercią), ale mądry lekarz dał mi wtedy mnóstwo różnych sterydów i hormonów w małych dawkach. A tak się - wg artykułu, co go czytałam, i następnych, co już sobie poszukałam - leczy tę kacheksję. Psychicznie z kolei radziłam sobie dzięki technikom zdobytym w pracy.
Więc w podsumowaniu: informacje o szybkim schodzeniu były - według obecnej mojej wiedzy - mocno przesadzone.
PS Może jednak warto byłoby ten artykuł dać zaraz za "programowym" o raku płuc. Dla mnie był naprawdę bardzo ważny. Myślę, że dla innych też - jak go znajdą.
JaInka
Rozumie ze kacheksja to wyniszczenie organizmu ale co wspolnego ma z pacjentami cierpiacymi na to , przeciez sami nie wybieraja czy chca czy nie tak postepuje choroba u jednych sieje i wyniszcza a po innych nie widac ze sa tak powaznie chorzy wydaje mi sie ze wszystko zalezy od stopnia zaawansowania moja mama jadla na co miala ochote, zyla jak wczesniej poza paroma dolkami cala chorobe przeszla jak czolg (mogla bym powiedziec)tydzien przed smiercia byla na weselu ...
A w karcie zgonu rowniez wpisali kacheksje.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum