Dziekuje Wam wszystkim za rady i dobre slowa...faktycznie kazda sytuacja jest inna. Kazdy z nas jest inny i kazdy pacjent na swoj sposob walczy z raczyskiem...
Dobrze znac opinie innych...poczuc ze niejest sie samym i ze wokol jest wielu którzy walcza kazdego dnia.
W mojej rodzinie temat raka byl zawsze malo istotny, nikt nie chorowal...myslalam ze tak bedzie zawsze. A tymczasem zycie dotknelo osobe tak mi bliska :( i to dziwne jak w takiej sytuacji czlowiek moze stracic glowe, jak moze niewiedziec jak sie zachowac i jak rozmawiac.
Ja mialam swoje 5 minut z tata na samym p[oczatku jak tylko padla diagnoza. Poniewaz dowiedzial sie otym jak byl w Norwegii to ja do niego polecialam aby byc z nim wtedy. To ja mu towarzyszylam w trakcie transportu do szpitala blizej domu. Nigdy wczesniej w zycieu nie mielismy tyle czasu aby porozmawiac, aby pobyc razem i wspierac siebie na wzajem. To byl piekny czas...jednak chemia zmienia czlowieka. Pozbawia czesto sil, wiary i checi do czegokolwiek.
Ale butterfly Twoje slowa o rokowaniach a faktycznej dlugosci zycia mnie pocieszyly taki mily akcent w poniedzialkowy poranek ))
Nie mozna sie poddawac, i nie poddam sie...i bede walczyla aby on tez mial sily, aby on tez wierzyl i chcial walczyc ...
Anelia..dziekuje za linki faktycznie nie mam az tyle czasu aby przegladac cale forum bo jest tego duuuuzo...kazdy link mile widziany Juz troszke sie wdrazam, sporo czasu w piatek poswiecilam aby odnalezc cos co moze pomoc, bardziej uswiadomoc, podniec na duchu.
Dobrze ze jestescie...ze jest takie forum, ze sa ludzie ktorym nie szkoda czasu na pisanie, pomaganie, wspieranie
Wiesz, pierwsze, co przeczytałam, jak poznałam diagnozę Taty to statystyki przeżycia - pierwszy link, jaki mi wyskoczył. Przepłakałam swoje jak bóbr, potem zaczęliśmy walczyć - mimo, że w momencie diagnozy było to IV stadium. Nie patrzyłam już więcej na statystyki, bo ważne było to co jest tu i teraz, co będzie jutro.
Bywało różnie, Tata tracił siły i ochotę na cokolwiek, ale wtedy walczyliśmy my - całą rodziną - na tyle, na ile w danych warunkach mogliśmy.
Rak to choroba nieprzewidywalna. Tzn. wiadomo, że bywają lepsze i gorsze dni, wiadomo, że ból będzie się zwiększał, wiadomo, że chemia czyni też szkody (w naszym przypadku tak było, niestety).
Mój przyjaciel powiedział mi kiedyś coś takiego: "Kiedy nasi bliscy nie mają już siły i ochoty walczyć dalej - my często walczymy za nich i dla nich".
Nie pomogę Ci za bardzo merytorycznie, bo nie mam aż takiej wiedzy medycznej, ale myślę, że otrzymasz tu pomoc:)
Teraz ważne jest zapewnienie tacie poczucia tego, że jesteście przy nim, rozmowy, wspólne chwile. Dieta - niech tata je to, na co ma ochotę w danej chwili.
Na brak apetytu lekarze często przepisują Megace/Megalia (oba syropy to ten sam lek) - w przypadku mego Taty nie podziałały. Więc musieliśmy sobie radzić w inny sposób.
Teraz z perspektywy czasu (i tego jaką osobą był mój Tata) widzę, że dobrze zrobiliśmy, że nie uświadamialiśmy Go tak na 100%, bo załamałby się jeszcze bardziej.
Błądziliśmy też trochę po omacku, nie mając za bardzo wsparcia ani psychologicznego, ani medycznego.
To forum było dla mnie wówczas kopalnią informacji, stawiało mnie do pionu, choć za bardzo bałam się założyć wątek choroby Taty (bałam się, że ktoś z szanownych forumowiczów mi napisze "to koniec" - w pewnym momencie).
Warto też zasięgać opinii różnych lekarzy, kiedy mamy jakieś wątpliwości, niekiedy bywa tak, że tzw. druga opinia wnosi wiele dobrego w proces leczenia.
Wiesz, pierwsze, co przeczytałam, jak poznałam diagnozę Taty to statystyki przeżycia - pierwszy link, jaki mi wyskoczył. Przepłakałam swoje jak bóbr, potem zaczęliśmy walczyć - mimo, że w momencie diagnozy było to IV stadium. Nie patrzyłam już więcej na statystyki, bo ważne było to co jest tu i teraz, co będzie jutro.
Gdy poznałam diagnozę mamy było identycznie. O swoim IV stadium mama dowiedziała się mimochodem od lekarki przed chemią- trochę była "zdziwiona" - "Ja -ostatnie stadium- chyba nie". Od tamtej pory jestem z nią na każdej wizycie, dzięki temu forum wiem kiedy i jak pytać o to co istotne. Mama nie chce wiedzieć o swojej chorobie, powiedziała żebym mówiła jej tylko to co uważam za istotne żebym nie pogłębiała się w szczegóły, pyta jak wyniki i tyle. Ja jej mówię że np. zwiększyły się ale zrobimy to i tamto i będzie dobrze i tak to zostaje. Ja myślę coraz bardziej , ona stara się żyć dniem codziennym i tak narazie jest dobrze jak ma ochotę mówić o chorobie to rozmawiamy a tak to wszystko pozostaje jakby nigdy nic. Zawsze pytam "Haj Malutka jak się czujesz? boli cię coś? ona odpowiada " a tam trochę tu i w boku" a ja" a twoja psyche?" a ona: " dobrze, co ma być to będzie a tamtego (tzn. raka) mam w d...." No i tak to jest z tą moją mamuśką. każdy inaczej to odbiera. Pozdrawiam
_________________ [*] śpij spokojnie kochana moja (27.09.2015)
Moja Mama i ja , również dowiedziałyśmy się w ostatnim stadium choroby. Mama miała już przerzuty do kości, całą zajętą wątrobę i węzły chłonne. Żaden lekarz nie powiedział jej co oznacza ta diagnoza, do samego końca nikt nie rozmawiał z nią o tym co się stanie. Diagnozę poznałyśmy ok 3 tyg, przed jej śmiercią. Ciężko zdecydować, czy powinno się uświadomić ukochaną osobę. Ja spędziłam z mamą ostanie dni i nigdy nie powiedziałam jej jak bardzo jej stan jest poważny. Ale czuła to, wiedziała. Może lepiej nie mówić, chorzy to wiedzą tak czy siak.. ja jednak żałuję, że z nią nie porozmawiałam, że nie zapytałam czy się boi. Moja Mama zawsze była bardzo silna, ciągle powtarzała, że co ma by c to będzie, a jej stan tak szybko się pogarszał, że kiedy już chciałam z nią porozmawiać, nie mogłam, bo była już prawie nie obecna.
Musisz się nad tym zastanowić. Ja żałuję, że nie powiedziałam, chociaż to byłoby strasznie samolubne..bo teraz mam wyrzuty sumienia, ale nie wiem jak zareagowała by na to Mama.
_________________ Wild wild horses we'll ride them someday.
Nigdy nie przypuszczalam ze przyjdzie taki moment w moim zycieu gdy bede musiala podejmowac takie decyzje. Gdy cos z pozoru latwego i prostego mnie najzwyczajniej przerosnie.
Poki conic z tematem nie robie. Czekam na ostatnia juz chemie i decyzje co dalej.
Pamietam rozmowe z lekarzem...jedna z p[ierwszych z reszta gdy spokojnie tlumaczyl mi co sie dzieje i zasugerowal aby pozamykac wszystkie sprawy w ktore tato jest zaangazowany (wiecie w pozytywnym znaczeniu...taka dobra rada w beznadziejnej sytuacji). Wtedy po raz pierwszy poczulam powage sytuacji tak...hmmmm wrecz cielesnie. Mialam wrazenie ze ktos wbija mi noz w serce, to sprawialo prawdziwy fizyczny bol. Od tamtego czasu minelo juz kilka miesiecy, widze po sobie jak mozna wyprzec z siebie zle emocje. CZasami lapie sie na mysleniu ze moze to bledna diagnoza, moze statystyki sa wyssane z palca. I moze to wlasnie ten mechanizm zadzialal u niego???
Takie wypieranie tego co zle, swiadomosc choroby ale odpychanie faktu ze to ostatnie stadium??
Rozmawiam z nim ale przyznam sie szczerze (nie chcialam o tym pisac wczesniej) ze z taty pod wplywem choroby wyplywaja chyba wszystkie najgorsze emocje.
Czytajac forum i Wasze historie czuje sie troche zaskoczona ze mozna chorowac inaczej. Ze mozna walczyc, nadal cieszyc sie zyciem, funkcjonowac, smiac sie, pisac na forum, pisac blog, znajdowac nowych przyjaciol...Ja wiem ze kazdy jest inny i nie zrozumcie mnie zle nie mowie nic zlego o tacie. Kocham go bardzo i szanuje ale... boli mnie to ze choroba sprawila ze w jednej chwili zrobil sie po pierwsze "stary" po drugie nieprzyjamny, zlosliwy, baaaaardzo trudny w kontaktach pod kazdym wzgledem, czasami wrecz odpychajacy...tlumacze go bo sama nie wiem jaka bylabym gdybym byla na jego miejscu. Ale boli mnie to bardzo...
boli mnie fakt ze tracimy moze ostatnie tygodnie jego zycia, boli mnie ze odsunal sie od wszystkich, ze zapomnial ze ma jedyna wnuczke, ze mimo nasych usilnych staran odpycha nas wszystkich zlosliwoscia i bardz (ale bardzo bardzo) odpychajacym zachowaniem. Nie chce pisac o szczegolach bo jest to kwestia ktora chyba najbardziej mnie boli i do ktorej najtrudniej mi sie przyznac...
Staram sie znajdowac sily, wspierac mame ktora jest na skraju...tlumaczyc go, rozgrzeszac ale czasmi mi tez najzwyczajniej w swiecie brakuje sil na walke...nie na walke z choroba ale na walke z jego zachowaniem.
:( trudne to...nie zrozumcie mnie zle...
[ Dodano: 2013-02-06, 12:36 ]
nie wiem dlaczego poprzedni post pojawil sie podwojnie...:(
Makta, Kochana, to normalne, że czujesz się zmęczona i zwyczajnie nie masz na nic siły. Masz do tego prawo, bo choroba Twojego Taty dotyczy także Ciebie. Mój Tata, kiedy był chory, też był momentami nie do zniesienia. Potrafił być złośliwy, obwiniać nas o wszystko, nic mu nie pasowało. Czasem rzeczywiście ciężko się było w tym odnaleźć, ale - mimo że to było bardzo, bardzo trudne - starałam się go zrozumieć. Mimo że my nie powiedzieliśmy mu o chorobie (bo tak zdecydowała Mama) on pewnie był jej świadomy (choć tego nie wiem na 100%) i może z tego wynikało to jego zachowanie. Bo na zewnątrz było udawanie, ale w środku ją przeżywał. Może z tego też wynika zachowanie Twojego Taty... Może w ten sposób chce Wam wykrzyczeć cały swój ból (ten fizyczny i psychiczny) związany z tą sytuacją...?
Nie wiem, ciężko to wszystko oceniać, każdy człowiek jest inny, inaczej reaguje. Jeden wolałby znać prawdę o chorobie, inny żyć w nieświadomości. Trudne to wszystko. Zwłaszcza jeśli nie było wcześniej czasu albo sposobności, żeby porozmawiać o tym, jak się zachowywać, gdyby coś takiego się zdarzyło... Czy mówić, czy nie mówić...
Trzymaj się, Kochana. Przesyłam moc ciepłych myśli!
_________________ "To jednak idzie o miłość, o życie, o dobro, o światłość, o pokój i tak dalej i tak dalej, i niedobrze, niedobrze jest z tym na planecie, słabo z tym jest, ale o to idzie, o to się trzeba bić."
Makta, każdy odbiera to inaczej. jeden upadnie i wstanie drugi będzie czekał az go ktoś podniesie, inny będzie beczał jaki to on nieszczęśliwy bo upadł . to zależy od charakteru, od sytuacji od ludzi jacy nas otaczają... od wielu rzeczy.
czasem musimy przetrawić wiadomość jaka na nas spłyneła. ma to tez na pewno wpływ moment w jakim się dowiedzieliśmy.
niby jestemy pogodzeni walczymy ale i przychodzą dla nas też chwile słabości i czasem najlepiej trzaskać talerzami bo tłumiona złość i gniew czasem dają się bardziej we znaki niż choroba.
wiesz może zacznij traktować go normalnie nie rozgrzeszaj nie tłumacz, wnerwi Cię to mu to powiedz, może te zmienione zachowanie wobec niego tak go rozzłaszcza.
mogę tylko tak pisać ze swojego przykładu ale mnie nosiło jak ktoś coś za mnie chciał zrobić jak byłam po operacjach.
np wykąpać dzieciaczka nie miałam siły wsadzić małego do wanienki ale mąż wsadzał ja myłam i wycierałam, choć zajeło to czasu dużo więcej niz sprawna osoba by to zrobiła mi dało siłę że jestem potrzebna , gdyby mi tego zabronili załamałabym się .
wiesz teraz jestem w innej syt. zyję i na razie nie ma pogorszenia się stanu zdrowia guzy nie rosną. ale wtedy lekarze mówili mi że mało czasu mi pozostało . jedyne co pomagało mi nie zwariować mając kilkutygodniowe dziecko na rękach to normalne traktowanie codzienne obowiązki ( oczywiście na tyle ile byłam w tym stanie zrobić) o takie troche udawanie było chyba... ale to chyba sprawiło że nie zwariowałam.
każdy ma prawo złścić się ale bez przesady , powiedz mu że Tobie też jest trudno , porozmawiajcie szczerze
[ Dodano: 2013-02-06, 14:03 ]
rozmawiałam kiedyś o wiedzy i nie wiedzy z mężem on powiedział że wolał by nie wiedzieć i w razie czego ja mam rozmawiać z lekarzami
ja z koleii chcę wiedzieć wszystko . do tego stopnia że po operacjach kazałam pokazać mi co mi wycieli, najbardziej się boję czegoś nieoczekiwanego , np jakiegoś działania nieporządanego np leczenia ... wolę na wszystko być przygotowana i wiedzieć co morże się stać
wiesz może zacznij traktować go normalnie nie rozgrzeszaj nie tłumacz, wnerwi Cię to mu to powiedz, może te zmienione zachowanie wobec niego tak go rozzłaszcza.
każdy ma prawo złścić się ale bez przesady , powiedz mu że Tobie też jest trudno , porozmawiajcie szczerze
Popieram. Mądre słowa.
_________________ "To jednak idzie o miłość, o życie, o dobro, o światłość, o pokój i tak dalej i tak dalej, i niedobrze, niedobrze jest z tym na planecie, słabo z tym jest, ale o to idzie, o to się trzeba bić."
Jestescie kopalnia wiedzy...a ja powoli zaczynam sie tutaj otwierac
i troche mi lepiej.
Nasza sytuacje utrudnia fakt ze jestesmy daleko od siebie i ze mamy glownie kontakt telefoniczny. Trudno jest zastapic wspone spedzanie czasu plask=tikowym telefonem :( ale staram sie jak moge...
to wszystko wymaga czasu. Mam wrazenie ze kazdy dzien mnie czegos uczy ze i tak lepiej sobie radze z tym wszystkim niz radzilam sobie pod koniec wrzesnia. dzieki Wam wiem czego unikac, jakich slow, jakich zachowan. Co moze powodowac takie a nie inne zachowanie.
Ale najbardziej teraz chcialabym aby nasz czas nie byl marnowany...
Dziekuje za slowa wsparcia, za sugestie...
[ Dodano: 2013-02-06, 13:13 ]
Tak...ja tez uwazam ze to madre slowa. Traktowanie go normalnie
Ale tego tez sie trzeba nauczyc...heh...
Makta, jak sama napisałaś, zaczynasz się trochę otwierać... Tak, i Ty tłumiłaś w sobie tę złość, strach i przerażenie, od czasu gdy Twój Tato walczy z ta choroba. Teraz gdy znalazłaś (czytając nas) tak wiele historii ludzi chorych i ich rodzin tu na Forum oraz zapoznajesz się z prawdziwym obliczem tej strasznej choroby, która zawsze była obok nas ale jednak daleko, bo nie dotykała Was bezpośrednio. Tak to już jest w życiu, że nie przyjmujemy do wiadomości, że kiedykolwiek przydarzy się to nam, naszym bliskim. W tej chwili jesteś na etapie poznawania i rozumienia tej choroby i emocji jakie towarzysza Tobie i Tacie. Wykrzyczała byś całemu Światu; dlaczego to przydarzyło się w Twojej rodzinie ale pamiętaj; na pierwszym miejscu jest teraz Tato. Wczoraj w trakcie rozmowy z małżonka usłyszałem, że w trakcie przed rozpoznaniem i potem w trakcie leczenia byłem bardzo nerwowy, złośliwy, często nieprzyjemny. Słyszę to często z ust rodzin chorych na choroby nowotworowe. I zapewne tak jest. Tylko czy można wczuć się w nas, ludzi którzy tak jak większość społeczeństwa nie przyjmują do wiadomości, że to może ich spotkać , że nie przyjmują tego do wiadomości a jednocześnie bardzo się tego boja. Wsłuchujmy się wiec w naszych chorych, pozwólmy im przeżywać chorobę po swojemu. Nie starajmy się wpływać na nich lecz bądźmy z nimi, tak bądźmy z nimi, bo tego właśnie potrzebują.
Piszesz; 'widzę, że można chorować inaczej'. Tak można, ale taki czas przychodzi gdy mija strach, przerażenie, gdy widać efekty leczenia. Twój Tato jest na bezpośrednim i najgorszym teraz froncie walki, stad i takie jego zachowanie.
Tato na pewno kocha Was i swoja wnuczkę. Myśli o Was, ale ta niemoc jest po prostu ponad nim. Tego nie da się zrozumieć, to przeżywają onkologiczni, ale tego nie życzę nikomu...
_________________ Przeszłość została napisana, lecz możemy się z niej uczyć i zmieniać przyszłość
Ja też byłam dość daleko, bo mieszkam 200 km od domu, i nie mogłam być z mamą od samego dnia diagnozy. Musiałam załatwić tutaj kilka spraw zanim pojechałam do Mamy aby spędzić z nią ostatnie dni. Zdecydowanie bardziej przeżywałam to wszystko będąc daleko, i mogąc rozmawiać z nią jedynie przez telefon. Słyszałam jak się męczy rozmawiając ze mną, jak "charczy" i jakby majaczy. Uspokoiłam się kiedy byłam już przy niej. Niestety było za późno, żeby porozmawiać szczerze. Mama była zbyt nieobecna.
Może jednak masz możliwość żeby pojechać do ojca?
_________________ Wild wild horses we'll ride them someday.
kmis757, bardzo ładnie wyjaśniłeś te sprawy. Brawo. Otoczenie chorego nie zawsze rozumie emocje człowieka chorego onkologicznie. A to właśnie te emocje indukują nowe, nieznane nikomu zachowania (płacz, smutek, bezradność, bunt, złość, lęk, gniew, agresja słowna aż po depresję...).
Bo nagle, niespodziewanie zostaje wywrócony cały nasz świat go góry nogami. Informacja o chorobie nowotworowej wyrywa każdego z bezpiecznego dotąd świata. Niejednokrotnie zmusza do zmiany życiowych priorytetów. Nic więc dziwnego, że u każdego z nas pojawia się wulkan nowych emocji i zachowań, które początkowo mogą być trudne do zrozumienia i zaakceptowania przez naszych bliskich i przyjaciół. A to nic innego jak
mechanizmy obronne, które uruchamiamy, aby poradzić sobie z tą informacją. Jak w każdej trudnej sytuacji potrzebujemy czasu na oswojenie się z nowymi faktami. Później już jest łatwiej. Podejmujemy leczenie i mamy nadzieję...
Kmis 757 dzieki za zalacznik...przeczytalam oxczywiscie ze zrozumienimem
A tak serio to kazdego dnia ucze sie czegosnowego, doswiadczam czegos nowego i innego. Staram sie jak moge robic wszystko najlepiej jak potrafie.
Sophii niestety...pokico nie mam mozliwosci bycia z tata. Bylam w Polsce prawie miesiac na przelomie grudnia i stycznia. Niestety pracowac tez musze...w szkocji mam swoja rodzine i obowiazki. Ale codziennie dzwonie. Wstepnie zaplanowalam kolejny lot do Polski pod koniec lutego. Mam nadzieje ze wyjdzie...z reszta tato ma wielka nadzieje ze bedzie w stanie przyleciec do szkocji na swieta wielkanocne (tak samo jak w zeszlym roku). Ale czy w jego stanie lot bedzie mozliwy?? Nie mam pojecia, bedziemy musieli poszukac informacji u lekarza. Troche niestety w to watpie...chociaz juz raz lecielismy. Zaraz po ustaleniu diagnozy z Norwegii do NIemiec ale to byl samolot medyczny z lekarzem na pokladzie...a taki zwykly lot??? Bardzo bym chciala...nawet nie wiecie jak bardzo...
Magdaleno, mój Tata wiedział o swojej chorobie.
W czasie zmagania się z rakiem też bywał nieznośny, opryskliwy, nerwowy.
Winę za ten stan przypisywałam zarówno chorobie - od której nie ma odwrotu, bo leczenie nie działało na zmiany nowotworowe. Ale też niektóre leki działały na Tatę tak, a nie inaczej. Poza tym dochodzi jeszcze odczuwanie bólu fizycznego - ból był duży, świadomość, że nagle jest się wyłączonym z życia, że nie zdążymy zrealizować naszych planów. Do tego jeszcze strach - przed bólem, obawa o to, jak poradzi sobie rodzina, gdy mnie już nie będzie. I wreszcie coś, co miało miejsce w naszej historii niestety - przed zachorowaniem Tata miała całe mnóstwo znajomych, ciągle gdzieś jechał, coś komuś załatwiał - taki typ społecznika trochę.
Po diagnozie i pierwszym cyklu chemii i w ogóle podczas pobytu w domu - okazało się, że z tego szerokiego grona ludzi zostały tylko dwie osoby, które od czasu do czasu go odwiedzały. Reszta się ulotniła. I Tato to odczuwał, wiedział o tym. To tez mimo wszystko - bolało. Nagle przyszedł czas, kiedy zrobienie paru kroków wiązało się z dużym wysiłkiem.
Te wszystkie czynniki mogą wpływać na to, że chory jest nerwowy i nieprzystępny. Nie każdemu się też udaje osiągnąć stan pogodzenia się z chorobą. Jednym to zajmuje więcej czasu, innym mniej.
Często też sami chorzy nie zdają sobie sprawy, że ich zachowanie w stosunku do najbliższego otoczenia mocno się zmieniło.
Jasne, że nikt z rodziny nie może być kamienny, że nas też boli świadomość, że nasz bliski jest chory i cierpi. Może trzeba porozmawiać o tym z Tatą, o tym jak się czuje, dać mu odczuć, że nadal jest ważny i kochany.
Masz rację, że nigdy nie będziemy w stanie do końca zrozumieć chorego - bo nie jesteśmy w jego skórze, to nie nasze ciało przechodzi przez to wszystko, a nasze emocje i odczucia - choć też się boimy, ale jednak jesteśmy obok, a nie w środku - są odmienne od myśli chorego.
Póki co - spędzajcie jak najwięcej czasu razem. I nie traćcie nadziei. (Wiem - brzmi jak banał - ale to właśnie nadzieja jest motorem do działania).
Dużo siły życzę i pozdrawiam serdecznie.
[ Dodano: 2013-02-07, 16:19 ]
Aha, i jeszcze jedno. Tato Was kocha - wiem to na pewno.
Teraz Twój tata jest na pierwszym miejscu - jak to napisał Kmis. Ale w tej całej trosce o niego nie zapominajcie pozwolić Tacie na samodzielność (chodzi o codzienne czynności, nie wyręczajcie go we wszystkim od teraz. Pomoc i wsparcie jest i będzie potrzebne na pewno.
Dopóki chory ma poczucie jakiejś kontroli nad tym, co go dotyczy, dopóki może świadomie podejmować decyzje, które go dotyczą, mieć jakiś choćby minimalny wpływ na to, co się dzieje - czuje się bezpieczniej. Tak ja to widzę.
Maly update...po kilkudniach calkiej niezlej formy tato wczoraj trafil do szpitala...
MIal bardzo wysoka goraczke i caly dzien walczyl z ostra biegunka w konsekwencji wieczorem zabralo go do szpitala pogotowie.
Co smieszne...nie byl w stanie sam wsiasc do samochodu wiec logiczne jest ze w takiej sytuacji w takim stanie ambulans powinien przyjechac bez zadnych problemow.Ale nie...poniewaz tato nie leczy sie w POlsce pogotowie odmowilo przyjazdu. Jedyny sposob to zaplacenie za przyjazd i transport do szpitala...jak mama mi o tym powiedziala bylam w szoku...pomyslalam ze on moglby umierac o pogotowie zastanawialoby sie czy maja pieniadze na pomoc czy nie??? NIe miesci mi sie to w glowie...
W kazdym razie dotarl do szpitala, zostal nawodniony w minimalnym stopniu poniewaz nerki slabo pracuja i obawiali sie ze nie poradza sobie z wieksza iloscia plynu. Dostal antybiotyk i czekamy na wyniki. Z tego co wczoraj dowiedzialam sie na szybko ekg jest ok i wyniki krwii tez w miare (jak na chorego po chemii) ale mocz...wlasnie cos sie dzieje z nerkami ale poki co nie wiadomo co. Moze to cos pozwiazane z jego nadnerczami??? Nie mam pojecia...staram sie zajac czyms w pracy i czekac na telefon z jakimis wynikami...
Nie mam pojecia co to moze byc...a jesli wysiada nerki??? Co dalej??? Boje sie...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum