Nie myślałam że jeszcze kiedyś będę musiała pisać na tym forum w takim charakterze.
5 lat temu na raka kory nadnerczy zmarł mój tata, jego historia znajduje się w poniższym wątku:
http://www.forum-onkologi...tami-vt3211.htm
W grudniu 2015 roku okazało się że raka ma też moja mama.
Mama ma 74 lata, cierpi na różne schorzenia przewlekłe (cukrzyca, nadciśnienie, niedoczynność tarczycy). Mimo tego ogólnie nie czuła się źle, narzekała tylko na bóle kręgosłupa - do listopada zeszłego roku. Zaczęła się szybko męczyć, odczuwała uderzenia gorąca i ogólnie zrobiła się słabsza. Przyznam że nie rzuciło mi się to w oczy, byłam zaaferowana moim 7 miesięcznym synkiem.
Mama sama zdecydowała się na zrobienie prywatnie badań krwi, który wykazały wysokie wartości tzw. prób wątrobowych. Lekarka rodzinna stwierdziła że ten wysoki poziom mógł zostać spowodowany zmianą jednego z leków na ciśnienie, ale zaleciła wykonanie USG jamy brzusznej.
Wynik badania zwalił nas wszystkich z nóg i sprawił, że po raz drugi w życiu zawalił mi się świat.
Okazało się, że wątroba jest znacznie powiększona i cała upstrzona zmianami o charakterze przerzutowym. Mama trafiła na oddział chirurgi naszego szpitala powiatowego, gdzie przeprowadzono dokładne badania krwi i tomografię komputerową. Wykazała ona, że mama ma powiększone węzły chłonne w klace piersiowej i na szyi, potwierdziła stan wątroby, ale nie znalazła pierwotnego guza. Od lekarza usłyszałam, że nie ma się co spieszyć z biopsją i ogólnie leczeniem mamy, bo wątroba jest już w takim stanie że wiele nie da się zrobić.
Nie poddaliśmy się, uprosiłam lekarza o szybie wydanie wypisu ze szpitala - mama wyszła z oddziału 23 grudnia, tego samego dnia mieliśmy wizytę u chirurga onkologa, 27 grudnia była biopsja wątroby. 4 stycznia mieliśmy wynik (przepraszam że nie przepiszę dokładnie rozpoznania ale piszę z pracy i nie mam papierów ze sobą) rak neuroendokrynny o nieustalonym źródle, III stopień złośliwości.
13 stycznia mama trafiła na oddział onkologii klinicznej Podkarpackiego Centrum Onkologii w Rzeszowie. Czuła się coraz gorzej, większą cześć dnia przesypiała, zżółkła (bilirubina rosła w szalonym tempie). Lekarze powiedzieli nam, że podanie chemii wiąże się z bardzo dużym ryzykiem śmierci, ale jeśli nic nie zrobimy, to mama i tak umrze i to bardzo szybo. Podjęliśmy ryzyko, chemioterapię podano wg. schematu PE, cisplatyna + etopozyd. Po pierwszej chemii mama złapała sepsę, przez dwa tygodnie była w bardzo ciężkim stanie. Wyszła jednak z tego, ostatecznie podano jej 6 kursów, ostatni zakończyła 6 czerwca.
Dwie kontrolne tomografie wykazały regresję, zmiany na wątrobie się zmniejszyły (tak jak i sama wątroba) część zniknęła. Węzły chłonne też uległy zmniejszeniu, w kręgosłupie ujawniły się zwapnione zmiany nowotworowe. Nie znaleziono nowych przerzutów, dalej nie wykryto pierwotnego źródła nowotworu.
Miałyśmy wizytę kontrolną 9 sierpnia, kolejna 11 października. Dopytywałam panią doktor o następną chemię, usłyszałam żeby na razie nie myśleć o chemii, mama musi się zregenerować. Badanie krwi z czerwca wykazało upośledzenie funkcji nerek. Cisplatyna doprowadziła do uszkodzenia nerwów obwodowych, mama ma problem z poruszaniem się i ma kłopoty ze sprawnym posługiwaniem się rękami. Neurolog zalecił przyjmowanie kwasu alfaliponowego, ale stwierdził że trzeba czasu na regenerację nerwów, o ile w ogóle do niej dojdzie.
Moje pytania:
- czy ktoś zna przypadek takiego uszkodzenia nerwów po cisplatynie? stosował ktoś jakieś środki które mogą przyspieszyć ich regenerację?
- czy powinnam naciskać na kolejny kurs chemii? czy zdać się lekarza i wierzyć mu na słowo jak każe jeszcze czekać?
Mama ogólnie czuje się dobrze, poza tym że dobijają ją ograniczone możliwości poruszania się i samoobsługi.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mamy nie da się uratować, nie przy tak rozsianym procesie nowotworowym. Ale chcę ugrać nam trochę czasu. Mój synek ma 18 miesięcy i uwielbia swoją babcię.
Jeśli ktoś ma jakieś rady czy sugestie, będę bardzo wdzięczna.