Witajcie, znowu.
Kiedyś byłam tu na forum, kiedy moja babcia zachorowała. Wtedy jedyne co pamiętam to setki pytań, wątpliwości, strach przed diagnozą i niedowierzanie. To było w 2010 roku, rak jelita grubego. Myślałam, że świat się zawalił. Potem operacja, stomia, okazało się, że nie trzeba chemii ani radioterapii bo wszystko zostało wycięte. Babcia wracała do zdrowia a my do harmonii i spokoju. Rok 2013 to było wielkie bum "Rak szyjki macicy, nieoperacyjny, do leczenia paliatywnego, bez przerzutów". Naświetlanie paliatywne i to wszystko. Naoglądałam się chyba w życiu zbyt wiele seriali i filmów bo od razu przychodziły na myśl pytania "ile czasu zostało". No i zostało, jesteśmy w 2015 roku. Przerzutów nadal brak, wszystkie tomografie od stóp do głów nie wykazują nic, teczka z wynikami już się nie domyka, od psychiatry, psychologa, po gastrologa i neurologa. Naczytałam się na forach i w internecie o umieraniu na raka. Jednak babcia nie umiera na raka a słabnie. Leczyliśmy depresje babci, jest lepiej. Wiem, jakie to wszystko chaotyczne...
Babcia mieszka z moją mamą, ostatnio mieszkała ze mną, bo to ja jestem jej ukochaną wnuczką, zawsze tak było, zawsze babcia najlepiej czuła się przy mnie. Siostra mojej mamy już przy raku jelita mówiła, żeby zostawić, żeby nie leczyć, że babcia już swoje przeżyła. Teraz tylko dzwoni, jak przyjeżdza to trzyma za rękę i głaszcze po glowie. A to my całymi miesiącami krzyczymu, zmuszamy do leków, badań i wizyt u lekarza. Ostatnio zabiła mnie wiadomość, że cioci wróżka wywróżyła śmierć babci, a ona wymyśliła że musi przyjechać się z nią pożegnać. To dla mnie za wiele.
Jestem w ciąży, w 34 tygodniu, to moja pierwsza ciąża i pierwszy ukochany, wyczekany prawnuk babci. Czeka. Ale czy doczeka? Przez ostatnie lata żyjemy tylko czasem, który został. Dla mnie to za wiele, nie radzę sobie z tym. Tak na prawde babci nie dzieje się nic, pobolewa ją brzuch czasem, ostatnio miała spadki cukru, przyjeżdżało pogotowie. A ja codziennie, na prawde codziennie wstaje w nocy 3 razy i zaglądam do niej łapiąc za rękę. Strach, który mnie ogarnia jest nie do wytrzymania. Za każdym razem boję się, że wejdę a ona będzie martwa. A przecież choruje tyle lat, ma 75 lat, nie jest w stanie agonalnym, bo przecież jest chodząca, sprawna, potrafi pomyć podłogi i pomaga w domu, ale boję się o nią każdego dnia coraz mocniej. Wściekam się że jestem taka bezsilna. Ciągle czekam na coś co się przecież musi wydarzyć. Długo ten post, ale mam tyle myśli w głowie, że nie jestem w stanie ich zebrać. Wybaczcie |