1. Link do strony z możliwością wsparcia forum:
https://pomagam.pl/forumdss_2020_22
2. Konta nowych użytkowników są aktywowane przez Administrację
(linki aktywacyjne nie działają) - zwykle w ciągu ok. 24 ÷ 48 h.
|
|
Autor |
Wiadomość |
Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Ada2017
Odpowiedzi: 8
Wyświetleń: 5746
|
Dział: Nowotwory płuca i opłucnej Wysłany: 2017-06-12, 19:57 Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Dziękuję magda85.. Również bardzo mi przykro z powodu Twojego Taty.
Dziękuję Wam wszystkim za tyle pozytywnej energii. Życie musi płynąć dalej...
Pozdrawiam ciepło,
A. |
Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Ada2017
Odpowiedzi: 8
Wyświetleń: 5746
|
Dział: Nowotwory płuca i opłucnej Wysłany: 2017-06-12, 10:44 Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Dzięki marzena66 za Twoje słowa. Macie rację, chyba nie ma co przeprowadzać analizy... Początkowo wydawało mi się, że właśnie zrozumienie tego co się stało poparte logicznymi wyjaśnieniami medycznymi pozwoli mi poczuć się lepiej. Ale w takich przypadkach to chyba tak nie działa.
Dziękuję,
A. |
Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Ada2017
Odpowiedzi: 8
Wyświetleń: 5746
|
Dział: Nowotwory płuca i opłucnej Wysłany: 2017-06-12, 09:33 Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Dziękuję Ci Ola Olka. Trochę mnie uspokoiłaś, że to jednak nie nasze przeoczenie i nie zaniedbanie lekarzy tylko niektóre postacie raka tak po prostu mają...
Pozdrawiam ciepło,
A. |
Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Ada2017
Odpowiedzi: 8
Wyświetleń: 5746
|
Dział: Nowotwory płuca i opłucnej Wysłany: 2017-06-11, 21:01 Temat: Rak gruczołowy z przerzutami do opłucnej...? |
Witajcie... Nie wiem od zacząć bo to są trudne tematy i trudne momenty w życiu człowieka.
Moja mama 21 marca tego roku trafiła za namową wujka-lekarza do szpitala na oddział wewnętrzny w Krakowie. Miała duszności ale ponieważ była osobą skrupulatnie badającą się (17 lat temu miała raka ślinianki który został wyleczony) nie podejrzewaliśmy z tatą niczego złego szczególne, że mama ogólnie była osobą ciut narzekającą na wszystko dookoła w tym na swoje samopoczucie.
W szpitalu okazało się, że mama ma wodę w płucach - w obu. Po odciąganiu pojawiała się od nowa i wciąż od nowa. Ciecz którą odciągano była mocno zabarwiona krwią i jak się później okazało był to wysięk, a nie przesięk. W trakcie ok miesięcznego pobytu w tym szpitalu wykonano wszelkie możliwe badania w tym dwie pulmonologiczne konsultacje w szpitalu JP2 i opinia lekarzy była następująca. Podejrzenie procesów nowotworowych (wykryto jakieś komórki nowotworowe w opłucnej) ale pewności nie było - było to podejrzenie procesów. Reszta badań we względnej normie. Mama została wypisana na tydzień w okolicach Świąt Wielkanocnych ale widać już było, że słabnie i że dobrze nie jest. W domu przez ten tydzień funkcjonowała tylko z tlenem. Po Świętach zgodnie z zalecenie lekarzy pojechała na pulmonologie do szpitala JP2 gdzie po kolejnych badaniach czyli pod koniec kwietnia potwierdzono: tak, są komórki nowotworowe w opłucnej, płyn narasta w dodatku doszła odma 1 płuca po którymś badaniu. Odbyła się rozmowa z lekarzem prowadzącym podczas której to rozmowy wszyscy (mama, tata i ja) usłyszeliśmy, że to jest nowotwór, tym razem na 100%. Nic na temat dalszych rokowań ponieważ tym zająć się mieli onkolodzy. No dobrze, nowotwór - pomyśleliśmy czyli zaczynamy wspólną walkę która potrwa nie wiadomo ile. Po rozmowie z lekarzem z pulmonologii przewieziono mamę na torakochirurgię gdzie zostało wykonane talkowane (przepraszam za brak medycznego nazewnictwa) zapadniętego płuca. Na torakochirurgii lekarz prowadzący powiedział mi już coś więcej,a mianowicie, że to jest nowotwór opłucnej - chyba przerzuty. Kolejny szok. Nic konkretnego o tym co dalej, a mnie (pomimo iż zazwyczaj zachowuję zimną krew w tego typu sytuacjach) chyba po raz pierwszy zatkało ponieważ od 'znaleźliśmy komórki nowotworowe' poprzez 'tak, to nowotwór' doszliśmy w miesiąc czasu do przerzutów i nie wiadomo jakich rokowań. Z torakochirurgii mama wróciła na pulmonologię gdzie zrobiono dodatkowe badania po których ponownie doszło do spotkania całej naszej trójki z panią doktor. Tym razem usłyszeliśmy, że stan jest bardzo poważny, że są to przerzuty, nie znane jest ognisko i że jest to chyba rak gruczołowy rozsiany czyli tzw. bezogniskowy, a mama jest w takim stanie, że chyba już nawet nie będą szukać tego ogniska - stadium czwarte zaawansowane, mama do wypisu do domu z opcją opieki tzw. domowego hospicjum. Szok był przeogromny, poziom frustracji wysoki, miliony pytań bez odpowiedzi. Jak to przerzuty, jakie hospicjum, przecież dopiero ledwo dało się wykryć komórki rakowe i to w dodatku bez pewności że to nowotwór?! No cóż, założyliśmy, że te 2-3 może 6 miesięcy mama będzie z nami. Będzie ciężko, raczej na pewno z tego nie wyjdzie, ale te kilka miesięcy mamy jeszcze przed sobą. Mama nadal była słaba i pod tlenem ale kontak z nią był bardzo dobry, pomagaliśmy jak umieliśmy. Łudziłam się, że może nastąpi mała poprawa szczególnie, że w tym wieku (mama miała 71 lat) chorzy potrafią przeżyć z nowotworem rok i dwa lata...
Kilka dni po tej rozmowie, a był to 11 maja we czwartek (miałam wtedy urodziny) ostatni raz widziałam mamę, ostatni raz z nią rozmawiałam trzymając ją za rękę. Miałyśmy się zobaczyć za dwa dni czyli w sobotę. Niestety... W piątek wieczorem przez telefon rozmawiałyśmy jak zwykle, a w sobotę nie było już z mamą kontaktu. W piątek wieczorem podobno była bardziej pobudzona, dyskutowała z pielęgniarkami, w sobotę rano pozwoliła sobie jeszcze zmierzyć temperaturę ale koło 10-tej leżała już bez kontaktu, tylko cicho oddychała - usłyszeliśmy, że jest to stan terminalny (Czyli jaki?? Teraz już wiem ale wtedy kiedy byłam w szoku nic mi ten termin nie mówił..). Po 17-stej już nie żyła...
Przyznam, że nie umiem sobie tego poskładać w całość. Jak to było możliwe, że w półtora miesiąca z w miarę normalnie funkcjonującej osoby doszła do kresu swojej drogi? Dlaczego żaden z lekarzy nie powiedział wprost, że to są ostatnie dni mamy, przecież inaczej ułożylibyśmy wiele spraw. Czy to możliwe, że sami nie wiedzieli? Czy możliwe jest, że mama będąc na kontroli płuc z początkiem marca czyli na dwa miesiące przed śmiercią nie wykazywała żadnych objawów tak ciężkiego stanu? Proszę pomóżcie mi to poukładać bo moje doświadczenie z tego typu chorobami jest zerowe. Zakładam, że lekarze dołożyli wszelkich starań i generalnie dziękuję im za pomoc i zaangażowanie, ale brakuje mi tutaj jakiegoś logicznego, medycznego wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Ból miesza się z szokiem i niedowierzaniem i pewnie tak jest zawsze gdy odchodzi ktoś bardzo bliski ale przecież nowotwór to choroba która rozwija się długo i którą leczy się miesiącami, latami - zwłaszcza u starszych osób? Czy może ten rodzaj raka jest tak agresywny? I co to znaczy rak gruczołowy bez zdiagnozowanie ogniska? Co było przyczyną tego, że z mamą nie było kontaktu, czy nowotwór zająć centralny układ nerwowy? Bardzo prosiłabym o jakieś wsparcie bo tyle pytań bez odpowiedzi powoduje, że zamiast wracać do życia czuję się jak na równi pochyłej i jest ze mną coraz gorzej...
Dziękuję Wam i pozdrawiam serdecznie,
A. |
|
|